Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/78

Ta strona została skorygowana.

gorejące, czarne oczy wpatrywały się w widniejący jeszcze na podłodze różowy odblask niewygasłego w piecu ognia.
— Zimno mi! — skarżyła się smutno. — Nie przywykłam do śniegu, lodu, mrozu i pochmurnego nieba. W ojczyźnie mojej zimy niema, słońce świeci i grzeje wiecznie, niebo promienieje błękitem niepokalanym a głębokim jak morze. Jestem Zyda.
— Rybacka bida! — wykrzyknęła niechętnie Dorotka. — I pocóżeś tu przyszła, niedobra! Zimno tylko przyniosłaś i mróz i rybacy przez ciebie nie mogą pracować!
Zyda westchnęła.
Od okna powiał taki chłód, że Dorotka zadrżała i szczelniej otuliła się pierzynką.
— Idź sobie! — zawołała. — Jesteś zła, mróz od ciebie idzie! Patrz, od twego oddechu okna zamarzają.
Istotnie, szyby zaciągnęły się cienkim, przeźroczystym, srebrnym muślinem.
Zyda zapiszczała smutnym, żałosnym głosem.
Biały płaszcz zsunął się z jej ramion, odsłaniając głowę z rozwianym, bujnym kruczym włosem. Zdawało się, jakgdyby śniada, drobna główka Zydy z palącemi, ciemnemi oczami owiana była czarną chmurą. Drobne jej dłonie puściły poły płaszcza i zatrze-