ki do ręki przerzucam chmury piasku i wygrywam pieśni na wyschłych białych piszczelach ludzkich i pustych oczodołach czaszek końskich lub wiebłądzich. Szkielety uczę śpiewać, rozumiesz? Śpiewają tylko kości wybielone i ja — i w oazach palmowych kobiety czarne w niebieskich sukniach, usypiające małe dzieci — nocami zaś szakale... Tam ja mieszkam, pani obszarów bezgranicznych, które czasem tylko przerzynają długie sznury obładowanych wielbłądów. Słyszałaś co o tem?
— Widziałam raz w kinie! — przypomniała sobie Dorotka. — Tam jest taki kamienny, ogromny lew czy pies, co się uśmiecha!
— Jest! I piramidy są, i białe miasta z domami o płaskich dachach i z setkami smukłych, białych wieżyczek, na których błyszczy półksiężyc, i zielone gaje palmowe są, i winnice, rodzące winogrona, jakim równych niema na całym świecie... Ach, jak tam pięknie!
Niewymowna tęsknota zabrzmiała w głosie Zydy.
— Czemużeś kraj swój opuściła? — zapytała dziewczynka.
— Lot mnie porwał, skrzydła mnie poniosły! Ach, ty nie wiesz, co to pęd, dziewuszko mała! Napróżno chciałabyś wstrzymać serce, rwące się przed siebie. Czy chcesz, czy nie
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.