Przy jego szumie monotonnym Dorotka usnęła.
I znowu minął jakiś czas.
Dziecinka już wstawała, bawiła się z dziećmi wielką lalką, nawet pan szkolny do niej przychodził, ale wychodzić mamusia jej nie pozwalała, zwłaszcza że wciąż trwał wilgotny a zimny sztorm westowy, od strony płaskich brzegów nad zatoką przewiewający cały półwysep. Pogoda była tak brzydka, że nawet zahartowani rybacy chorowali. W co drugim domu leżał ktoś chory na grypę, zdrowi zaś spali dzień i noc, „na zapas“ wygrzewając się pod ciepłą pierzyną. Wysypiali się tak nieraz po kilka dni zrzędu, budząc się tylko do śniadania, obiadu i kolacji.
Jeszcze chorągiewka nie drgnęła w stronę północy, jeszcze wciąż skierowana była ku wschodowi, jakgdyby od początku swego istnienia innego kierunku nie znała, a już rybacy zaczęli przebąkiwać o niewątpliwem zbliżaniu się nordy. Tego w nogach łamało, tamtą głowa bolała, prawie każdy miał coś, jakiś swój znak, po którym poznawał i według którego przepowiadał nadejście oczekiwanego wiatru.
Aż wreszcie norda przyszła — nad wieczorem. Spadła na półwysep burzą gwałtowną, dziką, brutalnie wstrząsającą lądem i burzącą odmęty morskie.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.