i bretlinżki będą. Tylko przyjdź na strąd w wilję Bożego Narodzenia...
— Mamusia mnie w nocy na strąd nie puści! — zawołała Dorotka, widząc, że pani Norda zamierza odejść.
— Przyjdź na swój strąd! Przyjdź na swój strąd! — powtórzyła pani Norda i zniknęła.
Na drugi dzień sztorm naddał i od westu powiała silna briża na jakie pięć rewin wiatru. Niebezpiecznie było w taki czas wyjeżdżać na zatokę, ale przecie rybacy śmielsi lub bardziej przyciśnięci niedostatkiem, odważyli się na to i, choć pod wiatrem westowym, mieli na drugi dzień po parę centnarów szprotów dostane, że zaś priz był dość znaczny, przez kilka dni cośniecoś zarobili.
Jakoś na dwa dni przed Bożem Narodzeniem mamusia pozwoliła Dorotce wyjść na pół godziny przed dom i pospacerować sobie trochę na placu przed kościołem.
Dzień był spokojny, chmurny ale pogodny, nie deszczowy, właśnie jak to lubią rybacy, przytem nie zimny i prawie bez wiatru. Przez szczeliny między domami widać było szaro-srebrne wody zatoki a na nich czarne żegła pomarenków. Chorągiewka na wieży kościelnej drgała niespokojnie. Wskazywała niby wciąż na wschód, ale coraz skakała to ku południowi, to ku północy.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.