w zgodzie śpiewało niewysłowienie piękną pieśń, grzmiącą ni to burza, to szumiącą zgiełkiem fal morskich, to grającą słodyczą harfianą lekkiego, pieszczotliwego podmuchu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— I cóż, dzeus! Będą bretlinżki? — spytał Dorotkę z uśmiechem mejster Jan, spotkawszy ją przy wyjściu na cmentarzu kościelnym.
— Po świętach niewód będziecie na strądzie ciągnąć! — odpowiedziała śmiało Dorotka.
— Daj to Bóg! — ucieszył się mejster Jan.
— Zobaczycie!
A we wtorek rano przybiegł ze strądu zdyszany bojs i wręczył Dorotce wiaderko, pełne świeżutkich, jeszcze żywych szprotek.
— Od mejstra Jana!
— Są bretlindzi? — wykrzyknęła uradowana dziewczynka.
— Cała ława! Niewodem na strądzie ciągniemy!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
„Strąd“ Dorotki utrzymywał się na jej oknie dość długo, ale choć burze i wichry nieraz siekły półwysep, nie jaśniał już i wichry morskie go nie nawiedzały.