udzielał sakramentów. Sam chory, cały dzień uwijał się po pokładzie, a i w nocy spokoju nie miał, bo wciąż wzywano go to do chorych, to do konających.
Jednakże statek wciąż płynął i zwolna zaczął zbliżać się ku brzegom Brazylii, gdzie można było w jakimś porcie odpocząć i zaczekać na wiatry przychylne. Aliści, gdy okręt był już niedaleko lądu, prądy i wiatry zmieniły się i poniosły go z powrotem ku brzegom Europy. Gehenna na pokładzie trwała w dalszym ciągu, póki wreszcie, po studniowym pływaniu po morzu, okręt nie zawinął znowu do portu w Lizbonie. Ksiądz Wojciech nie widział podczas tej podróży nic, prócz grozy morza i cierpień ludzi, którzy się powierzają jego niepewnym i zdradliwym falom. Poza tym nabawił się tak silnego reumatyzmu, że czternaście miesięcy leżał w szpitalu, zanim wreszcie przyszedł do sił.