niły chyżo jakieś nieznane cymbały, a wielki chór głosów śpiewał radośnie:
— Witaj nam, witaj, nasz błogosławiony mężu! Dla zbawienia dusz naszych, dla zbudzenia dusz naszych przyjmujemy ofiarę krwi twojej.
Zasłuchany w ten hymn nieznanych głosów i instrumentów, misjonarz zastygł i wyprostowany, nieruchomy jak posąg, stał rozjaśnionym wzrokiem patrząc przed siebie. A wtem rozległa się za nim salwa muszkietów.
Obejrzał się zdziwiony.
Kto strzela?
Nie strzelał nikt. Nie było żadnej salwy. To tylko żagle galeony tak klaskały.
Okręt posuwał się naprzód, skakał z fali na falę niezgrabnie, jak rozhuśtany, drewniany konik na biegunach, na którym chłopczyk drewnianym mieczem atakuje nieprzyjaciela.
Misjonarz powrócił na tył statku, aby jeszcze raz rzucić okiem na ląd.
Nie było już widać nic.