— A więc to jest Goa — mówił Męciński do swego towarzysza, młodziutkiego jezuity, z którym po raz pierwszy wyszedł na miasto — a więc to jest miasto św. Franciszka Ksawerego.
— Tak, to Goa, wyspa niedaleko lądu, zdobyta swego czasu przez Albuquerque. Nie jest to wprawdzie Lizbona, ale mamy tu już przeszło pięćdziesiąt kościołów.
Tak z dumą zdobywcy i pioniera kultury objaśniał młody braciszek, rodem z Portugalii.
Szli „Rua Drecha“, ulicą Prostą, najpiękniejszą z ulic Goy. Pełna sklepów z wyrobami złotniczymi, drogimi kamieniami, jedwabiami i kosztownymi materiałami oraz innym drogim towarem, ciągnęła się ona od wspaniałego pałacu wicekróla aż do kościoła Matki Boskiej Bolesnej. Była to ulica, której nie powstydziłoby się najpiękniejsze miasto. Pomimo wczesnej godziny panował na niej ruch ożywiony. Widać było przede wszystkim ludność kolorową. Szli drobni, lecz żylaści i zwinni Malaje, w swych jedwab-