Strona:Jerzy Bandrowski - Szkarłatna róża.djvu/56

Ta strona została przepisana.

Środkiem ulicy ciągnął wspaniały orszak. Naprzód szli laufrzy, dwaj rośli Murzyni ubrani w żółto-czerwone barwy i w takichże turbanach na głowach. W ręce trzymali długie, bambusowe trzciny, którymi spędzali z drogi przechodniów. Za lauframi, w takichże żółto-czerwonych barwach, szli paziowie, z których jeden niósł krzesło z wyzłacanego mahoniu, drugi i trzeci poduszki i poduszeczki, czwarty aksamitny woreczek, pełen jakichś drobiazgów, piąty wachlarz, szósty zaś kobierczyk. Za paziami czterech rosłych niewolników, idąc noga w nogę, niosło wspaniały palankin, okryty purpurowym jedwabiem i obwieszony srebrnymi dzwoneczkami. Na palankinie leżała dama w sukni z brokatów, z twarzą całkowicie zamazaną tłuszczem, który tu zastępował maski używane przez damy na ulicach Lizbony.Obok palankinu szły dwie pokojówki, a za palankinem postępowało czterech Kafrów z obnażonymi ciężkimi i szerokimi mieczami, które trzymali oparte na lewym przedramieniu.
— Tej damy — rzekł braciszek — nie znam, aczkolwiek miałem już sposobność widzieć wszystkie nasze dobrodziejki. Jest to na pewno żona któregoś z panów rycerzy.
— Cóż to? Cóż to się dzieje? — wykrzyknął ks.Wojciech, zaciekawiony dziwną sceną, którą przypadkiem dojrzał przez szczelinę między domami, rzuciwszy okiem w podwórze.