Strona:Jerzy Bandrowski - Szkarłatna róża.djvu/57

Ta strona została przepisana.

Stał tam mianowicie młody Portugalczyk, wyrostek, prawdopodobnie biały służący, jak można było wnosić z ubrania, może koniuszy lub giermek. Z roześmianą miną i błyszczącymi z zadowolenia oczami trzymał jedną ręką za rogi kozę, a drugą zamierzał się na nią nożem, podczas gdy stojący przed nim poważny siwobrody Hindus, z tulącym się do niego ze zgrozą chłopaczkiem, coś białemu z błagalną miną przekładał i tłumaczył.
— Czyż ten niegodziwiec starcowi kozę chce zarżnąć?—wykrzyknął z oburzeniem ks. Wojciech.
— Chodźmy tam — zaproponował braciszek.
— I cóż to ma znaczyć? — rzekł z naciskiem ks. Wojciech, gdy znaleźli się przy grupie w podwórzu. — Czyż to postępowanie godne chrześcijanina? Jakimże prawem chcesz człowiekowi zarżnąć kozę, która, być może, stanowi cały jego majątek?
— Ja? jego kozę? — odpowiedział młody człowiek bynajmniej nie zmieszany. — I po cóż miałbym to robić? Jestem dobrym chrześcijaninem, sługą mężnego rycerza, a nie żadnym łotrzykiem! I za cóż mnie obrażacie, ojcze?
— Więc cóż znaczy ta koza z nożem przystawionym do gardła? —
—Nic więcej, jak tylko dobry żart, istotnie tynfa wart, bo może dać mi rupię albo dwie na szklaneczkę dobrego wina.