tego Hindusa, który jest naszym sąsiadem. Widząc, że chcę popełnić, jak oni to nazywają, morderstwo, Hindus wyszedł i zaczął się ze mną targować o życie zwierzęcia. Dawał mi już półtora rupii za to głupio beczące bydlę, ja zaś chcę, aby mi dał dwie.
— I cóż w tym złego? — tu zwrócił się do starego Hindusa i z miną zdecydowaną, zamachnąwszy się nożem, rzekł mu parę słów w języku, którego ks.Wojciech nie rozumiał. Hindus wyjął z sakiewki dwie srebrne rupie, podał je chłopcu i odszedł, uprowadzając kozę.
— Dziwne to są i niezrozumiałe rzeczy! — mówił ks. Wojciech skonfundowany, gdy się znalazł ze swym towarzyszem na ulicy.
— W wierzeniach tych pogan wiele rzeczy jest czystych i tkliwych — odpowiedział braciszek. — Czasami mogłoby się zdawać, jak gdyby obyczaje nasze były w porównaniu z ich obyczajami barbarzyńskie. Spójrz tylko na tę dziewczynę: po znaku na czole widać, iż jest to braminka, zatem należy do kasty najwyższej. Niesie z targu przepisane przez religię na dzień dzisiejszy kwiaty. Bez kwiatów, bez wieńców oni żyć nie mogą. Niezmiernie przestrzegają czystości przygotowanych potraw. Ani jedna drzazga nie zamieciona nie może leżeć na podłodze, gdy obiad się gotuje. Zdaje się, że czystość jest główną przyprawą ich potraw, o takiej czystości ludzie u nas pojęcia nie mają. Równocześnie jednak...
Strona:Jerzy Bandrowski - Szkarłatna róża.djvu/59
Ta strona została przepisana.