Strona:Jerzy Bandrowski - Szkarłatna róża.djvu/86

Ta strona została przepisana.

Jest noc księżycowa.
Brzegiem morza, w szum fal zasłuchany, idzie samotny Męciński, dumając.
Idzie brzegiem zatoki, po której drugiej stronie cichy, palmowy las szeregami nierównymi dąży ku wierzchołkowi wzgórza, gdzie sterczą wieże starego buddyjskiego klasztoru.
Tam przed straszliwymi posągami niezrozumiałych, poczwarnych bóstw wciąż jeszcze palą się światła, a od czasu do czasu w oznaczonych godzinach słychać zgiełkliwą muzykę mnichów.
Misjonarz staje nad brzegiem zatoki, patrzy w stronę klasztoru i oto widzi wynurzający się z rozczochranej gęstwy palmowych czupryn kolos olbrzymi.
Jest on wyższy od gór, włosy ma trefione, dokoła twarzy okrągłej, zamyślonej, męskiej, lecz o słodkim owalu dziewczęcym, a nad półprzymkniętymi łagodnie uśmiechniętymi oczami na czole złoty krąg — znak kasty. Luźna szata przykrywa tylko jego ramiona, w malowniczych fałdach opadając poniżej szerokich piersi.
Męciński niejednokrotnie już widział tę twarz tajemniczą i tak dziwnie uśmiechniętą i nie może powiedzieć, aby mu ona była wstrętna. Jest w niej dużo cierpienia, słodyczy, rozmarzenia, ale jest też coś co odpycha.„Zimna jakaś obojętność czy wyniosłość.“