Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/102

Ta strona została przepisana.

nie pragnął nawet porozmawiać z nią, wystarczyło mu, że wiedział, iż siedzi sobie spokojnie w cieniu starych drzew i rozmawia z ludźmi.
Wtem uczuł, że ktoś złapał go za ramię, i w tej chwili błysnęły przed nim jej błękitne oczy.
Stała przed nim, podobna do pobłażliwej, rozbawionej nauczycielki, której udało się wreszcie złapać uciekającego przed nią, nadąsanego dzieciaka.
— Nareszcie pana mam! — mówiła, śmiejąc się, podczas gdy oczy jej patrzyły trochę surowo i z wyrzutem. — Kiedyż będziemy znowu pisali?
W pierwszej chwili oniemiał z radości. A potem twarz mu się rozpromieniła.
— Jakto, to pani puściła tamtych w trąbę i wyleciała za mną na ulicę? — pytał rozradowany.
Śmiała się wesoło, rozbawiona.
— Nie zdążyłam się nawet pożegnać!
— I pani mnie zauważyła? Myślałem, że pani mnie nie widzi.
— Czekam na pana już tak długo!
Przechodnie potrącali ich, bo stali na wąskim chodniku i zawadzali. Uzbecki wsunął jej rękę pod ramię i przycisnął silnie do boku.
— Nie stójmy tak ludziom na drodze, bo nas rozdepczą — mówił głosem nabrzmiałym radością. — Chodźmy, chodźmy zaraz do biura.
Szli, patrząc sobie w oczy i śmiejąc się do siebie.
— Ależ to skandal, dziewczyno! jakże można tak się kompromitować — wylatywać za chłopcem na ulicę! I cóż teraz będzie? Co sobie tamci pomyślą? Coś ty zrobiła, dziewczyno, coś ty zrobiła!
Podnieciła ją jego radość. Uśmiechnięta, zaróżowiona, z błyszczącemi oczami, podniosła zuchwale główkę i rzekła: