Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/107

Ta strona została przepisana.

kochać, czy nie... My jesteśmy inni, my wierzymy ludziom, zawodzimy się na nich, gwiżdżemy na to i wierzymy znów. Nie, kochaneczko słodka, zbyt jesteś wygodną.
Panienka siedziała spokojnie, z twarzą nieruchomą, zamyśloną, jak gdyby puszczała jego słowa mimo uszu. Kiedy skończył, zaczęła mówić swym melodyjnym głosikiem:
— Może być, że pan ma słuszność. Może być, że coś we mnie tę miłość rozbudzi, dziś nic pewnego nie wiem. Nazwał mnie pan raz „siostrą miłosierdzia“. Nie jestem nią. Nie chce pan sobie dać przewiązywać ran, nie chce pan „lazaretu“. Dobrze. Mówił pan o transfuzji krwi. Miłości dać nie mogę, bo jej we mnie nie ma, ale krew oddam wszystką.
Uzbecki znieruchomiał w fotelu.
Serce w nim zamarło.
Zaś panna podniosła na niego swe dobre, jasne oczy i z nieopisaną słodyczą rzekła:
— Gotowa jestem na wszystko, aby pana uzdrowić.
Zaszumiało mu w uszach. Gorąca fala krwi przesłoniła mu oczy. Zapatrzył się w nią i myślał długo, długo, nie odrywając wzroku od tej twarzy, której każdy rys był mu już nadewszystko w świecie drogi i święty. A potem nagle zbladł, zadrżał, przymrużył powieki, zaś z ust spłynęło mu jedno jedyne słowo, szeptem, pełnym uwielbienia, wychuchane:
— Cudna!
Powieki panienki zatrzepotały zlekka.
Spuściła wzrok.
Gołębie z szumem i klaskaniem skrzydeł zawirowały nad oknem.