ny i chodząc po pokoju wielkiemi krokami, wykrzykiwał wesoło „ha, ha!“
— Cóż za argument? — pytała zaniepokojona.
— Dowiesz się później, kiedy się przyznasz.
— Do czego?
— Że mnie szalenie kochasz! — odpowiadał z komicznie napuszoną miną.
Cesia się czuła wobec tego człowieka zupełnie bezbronną. Wyjąwszy poufałe „ty“, tak serdeczne i szczere, że nie mogła mu tego zabronić, a które było prawie braterskie, nigdy nie był wobec niej agresywny, a mimo to, oplątywał ją coraz silniej więzami swego uczucia. Przyłapywała się czasami sama na tem, że wzroku nie może oderwać od jego oczu, mieniących się bezustannie coraz to nowym blaskiem. Bywały czasami łzawe, kiedyindziej nabiegłe mgiełką srebrzystą, jak oczy rozbawionego dziecka, znów czyste i wierzące, kiedyindziej szeroko otwarte, zdumione, ale mocne i błyskami swemi tnące jak ostrym nożem. Przywykła do jego głosu, który umiał nabrzmiewać silną nutą woli, a także topnieć w szepcie najtkliwszego rozrzewnienia. Myślała zwrotami, których on używał, zaczynała naśladować jego ruchy. Czasami zdawało się jej, że pokochać byłoby dla niej absolutnem niepodobieństwem, kiedyindziej zaś myślała, że jeśli tego człowieka nie kocha, to chyba nigdy w życiu kochać już nie będzie. Od czasu do czasu przychodziło jej na myśl, że wszystko to jest niedorzecznem szaleństwem. Żyła sobie dotychczas w kłopotach, nieraz pełna trosk, ale zupełnie niezależna, teraz zaś z każdym dniem coraz więcej zaczynała myśleć o kimś, z kim właściwie nic ją nie łączyło. Uczucie? Piękna rzecz. Nigdy nie miała nic przeciwko temu, aby ją kochano, naodwrót pragnęła miłości całego świata, jak i ona cały świat kochała. Ale żeby ktoś śmiał rościć sobie do niej wyjątkowe pretensje?
Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/109
Ta strona została przepisana.