Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Dziennikarz z aksamitnemi oczami natychmiast dołączył swój miły, rzewny tenor, właściciel strzelnicy przyczaił się na chwilę, podsłuchał tonację, umiejętnie spróbował swego głosu, a potem wcielił go w pieśń jako drugi tenor, kunsztownie wzbogacając harmonję. Charley roześmiał się tylko głośno — ha, hal — krzyknął — Na ja, aber die Liebe! — i zaczął jako ochotnik dorzucać różne kontrapunktowe tony, podczas gdy z końca stołu serdeczny, wszystkim znajomy, a jednak „nieznajomy“, o policzkach wklęsłych, jak duże spodeczki od herbaty, długim nosie i krótko ostrzyżonej czuprynie, puścił nagle taki bas, jak stary doświadczony fagot.
Improwizowany akord zadrgał, zadygotał w powietrzu i rozsypał się.
— To w takim razie możebyśmy preludjum A-dur? — zaproponował Uzbecki.
Dziennikarz z aksamitnemi oczami podał ton. Twarze spoważniały. Każdy słuchał, jak mu tam w piersi gra, a potem ubogi swój głos zawiesił poniżej drżącej wciąż zcicha tenorowej nuty i z piersi ciężko pracujących, steranych i skłopotanych ludzi poszło harmonijne tłumione westchnienie, przelewające się słodkiemi akordami w „forte“, aż póki nie zgasło w „pianisimie“, nad którem, jak drżący promyczek, chwiała się wysoka tenorowa nuta.
— Ta my tu, jak Boga mego, wszyscy muzykalni! — wykrzyknął gospodarz strzelnicy. — Ta do choroby ciężkiej, my sy tu koncert możemy zrobić! Ta to i do opery nie czeba iść! Ty, redaktor, niech cię szlag trafi, jaka twoja specjalność w muzyce?
— Etiudy Szopena — odpowiedział redaktor.
— Ty to swojej mamie powidz — obraził się Lwowianin. — Jak ja z tobą bede śpiwał etiudy Szopena na cztyry głosy, ty by powiedział! Zaśpiwajmy sy jaką operę.