Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/120

Ta strona została przepisana.

sam Uzbecki. Rozumiał dobrze, iż rzecz możnaby łatwo wyjaśnić. Cesia jednak była najwidoczniej obrażona. Bęben jazz-bandu grzmiał, potem ucichł, a przy stole siedziało się wciąż.
Nastał szary, deszczowy świt.
Muzyka umilkła, sala opustoszała.
— Wyjdziemy stąd o szóstej godzinie, gdy świt nastanie — zapowiedziała panna Cesia.
A on sobie pomyślał:
— Pięćdziesięciu sennych ludzi ma czekać, zanim panience raczy się chcieć pójść spać? Czy ty, duszko młoda nie rozumiesz? Wiecznie będziesz myślała tylko o sobie?
Spojrzał w okna restauracji.
Siekł je gęsty, mocny deszcz.
— Trzeba iść! Trzeba iść! Trzeba iść — zawarczał zcicha.
— Cóż ona myśli? Cały świat ma być na jej usługi? A jeśli tak — to cóż ja? Cóż ja? Cóż ja?
Zmiął sobie włosy na głowie.
— Dlaczego wiecznie „na usługi“? Pierwszy lepszy dozorca domu może mieć żonę, dla której on, choć nędzarz i biedak, będzie do końca życia najlepszym w świecie i największym człowiekiem. Dlaczegóż ja — nie?
— Odwiozę cię do domu — zaproponował Cesi.
— Jeszcze nie, mój drogi, jeszcze nie.. Poczekajmy chwilkę, póki bram nie otworzą...
— Jest dopiero czwarta — zwrócił jej uwagę.
— Zatem za dwie godziny, tylko dwie godziny jeszcze. Dobrze mi teraz...
I pięćdziesięciu niepotrzebnie trzymanych kelnerów...
— Uzbecki usiadł ciężko na swojem krześle.
— Dlaczego ciągle „zaraz“? Dlaczego ciągle „czekaj“? Czemu nie natychmiast? Z czem ona zwle-