Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/124

Ta strona została przepisana.

— Wcale nie muszę chodzić pod rękę — obraziła się Cesia.
— O zaraz „nie muszę“, „nie potrzebuję“... Niby dlaczego zaraz „nie muszę“ i „nie potrzebuję“, kiedy muszę i potrzebuję, bo mi to przyjemnie. Ale poco nosić czajnik na głowie? Poco te popielate „pełechy“ wypuszczać po bokach z pod kapelusza tak, że są niby końskie okulary?
Tak sobie Uzbecki żartował, gdy naraz zauważył, że Cesi przy nim niema. Obejrzał się — i krew w nim zastygła.
Wysoki obcas pantofelka Cesi ugrzązł w szynach tramwajowych tak, że dziewczyna nie mogła nogi wyjąć. Mocowała się z obcasem. Uzbecki widział, jak rozpaczliwie szarpie nogą, była jednak jak przykuta. A właśnie nadjeżdżał z jednej strony tramwaj, z o bu stron samochody, a z przecznicy kilka ciężkich, ładownych wozów.
Uzbecki spotrzegł, że ani szoferzy, ani woźnice nie zdają sobie sprawy z położenia Cesi i zajeżdżają jej drogę tak, iż gdyby nawet zdążyła wyzwolić nogę z szyn, nie miałaby miejsca na ucieczkę przed tramwajem.
Zrozumiawszy to, ryknął. Był to głuchy, potężny, straszny ryk zrozpaczonego lwa. Nie zwracając uwagi na samochody, z twarzą nagle zmienioną, skurczoną, z rozdętemi nozdrzami i białemi kłami, błyskającemi z pod wąsów, mężczyzna skoczył na środek jezdni przed tramwaj i zasłoniwszy sobą dziewczynę, wciąż jeszcze szamocząca się z krnąbrnym pantoflem, szerokim ruchem rozkrzyżował ramiona, nadstawiwszy nadżejdżającemu tramwajowi pierś tak, jak gdyby sądził, że go potrafi na sobie zatrzymać.
Było to oczywiście zbyteczne, bo motorowy widział, co się dzieje i sam wóz w ostatniej chwili za-