trzymał. Tymczasem panienka zdążyła wyjąć nogę i pantofla, a następnie pantofel z szyn, a wtedy Uzbecki, który wciąż ryczał „stać“, „stać“, porwał ją w ramiona, podniósł, przycisnął do piersi i poniósł ją, biegnąc przed siebie naoślep, jak oszalały.
Niewielu przechodniów widziało tę scenę, nic tedy dziwnego, że na widok ryczącego brodacza z przerażonemi oczami, pędzącego z dziewczyną na rękach, ludzie zaczęli przystawać i oglądać się.
A on stracił przytomność. Zdawało mu się, że tramwaj wyskoczył z szyn i goni za nim, że samochody osaczają go ze wszystkich stron i że w okamgnieniu zmiażdżą jego i tę słodką dziewczynę tak, że z białego jej ciała tylko strzępy krwawe zostaną. Prawie nie widząc wbiegł machinalnie do księgami, w której książki nieraz kupował i złożywszy tam na kanapce przestraszoną Cesię, stał chwilę nad nią, a potem, ciężko dysząc, zatoczył się i runął na ziemię.
Co się dalej działo, tego nie wiedział. Ocknął się spłakany, z twarzą mokrą od łez, z głową w rączkach Cesi, z oczami utwionemi w jej błękitne oczy.
— Na szczęście nic się nie stało — mówił jej, kiedy wychodzili z księgarni. — Ale z ciebie też swoją drogą fujara! Trzeba było wyjąć nogę z pantofla i gonić na chodnik.
— W czemże bym chodziła? — odpowiedziała panienka.
— Przywiózłbym ci z domu drugą parę pantofelków.
— Jeśli ja drugiej pary nie mam? — odrzekła Cesia.
— A ja co? Nie mógłbym kupić?
Zmieszała się.
— Nie myślałam o tem.
Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/125
Ta strona została przepisana.