Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/136

Ta strona została przepisana.

pieśnią aeroplanu, błyszczącego na błękitnem niebie jak złoto-różowawy owad.
— Życie jest jednak wielkim melodramatem — pomyślała Cesia, oszołomiona wszystkiemi temi dźwiękami.
Usiadła na krześle, na którem zwykle siadywał naprzeciw niej Uzbecki i patrząc na swoje puste krzesełko stojące przed maszyną, czarnem wiekiem przykrytą, pomyślała sobie, że właściwie w tej chwili jej niema.
Siedziała tak dłuższy czas, niby w ciszy, słuchając jednakże mimowoli różnych stukań, pukań, dźwięków, okrzyków i zgiełku kamienicy, której ludność liczbą dorównywała ludności małego miasteczka.
— Co się z nim dzieje? Co się z nim dzieje? — myślała, z rozpaczą trąc czoło. — Jak się dowiedzieć? Jakże mało w rzeczywistości wiedziała o tym człowieku, który tyle okazał jej uczucia i który ją tak zajmował! Czuła, że cała myśl jej niespokojna wyrywa się ku niemu, a nie wiedziała w jaki sposób w tej chwili wejść z nim w kontakt, jak się z nim porozumieć...
Nad wieczorem wyszła na miasto. Poszła w Aleje Ujazdowskie z zamiarem poszukania jakiegoś cichego kącika w Łazienkowskim parku, zanim jednak otarła do celu, uczuła się tak zmęczona, że wsiadła do dorożki i kazała się odwieźć do domu.
Czarne płatki zaczęły jej wirować przed oczami, uczuła silny ból głowy, przypomniała sobie, że nie jadła, obiadu. W ostatnich czasach jadali obiad wspólnie z Uzbeckim.
— Ależ ja wczoraj również na obiedzie nie byłam — przypomniała sobie.
Bo bez niego nie chciało jej się nawet iść samej na obiad.