Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/138

Ta strona została przepisana.

kazującym głosem, wzywał ją do siebie, a ona, która znała przecie front, odczuła natychmiast, że to jest głos, który każe iść jej na pozycję.
Ten, kto wołał, miał prawo wołać, bo jej potrzebował, zaś obowiązkiem jej było przyjść mu z pomocą.
Dźwięczny zegar o niskim, metalicznym tonie, wybił poważnie pół do jedenastej.
Zerwała się i wypadłszy do przedpokoju, porwała kapelusz.
Nagle zapłonęło w przedpokoju światło i przez ledwo uchylone drzwi wślizgnęła się mama Cesi — drobna, chuda osóbka w czarnej mantyli i kapeluszu z dygocącemi czarnemi żetami.
— Dokąd to — córuś? Dokąd? O pół do jedenastej, sama panna?
— Mam ważną sprawę.
— Jakie ty możesz sprawy mieć w mieście o pół do jedenastej w nocy, dziecko moje? — zdziwiła się matrona, mierząc córkę surowem spojrzeniem swych dziecinnych, naiwnych oczu.
Dziewczyna obu rękami schwyciła matkę za ramiona.
— Wiem, co robię! Nie zatrzymuj mnie, zresztą — nie zatrzymasz. Pójdę — bo muszę i nie mów mi, że jestem dzieckiem twojem, bo właściwie oddawna już ty jesteś mojem dzieckiem. Pojęcia nawet niemasz, jak straszne burze przechodziły nad twoja głową i nie wyrządziły ci żadnej krzywdy, tylko dzięki temu, że ja cię przed nimi zasłaniałam ot, tem!
Tu Cesia wywinęła nad głową matki swemi drobnemi białemi piąstkami i wybiegła na schody.
Pod mamą nogi się zatrzęsły. Usiadłszy na pierwszem lepszem krzesełku w przedpokoju, pogrzebała w torebce, wyjęła papierosa, zapaliła go i puściwszy parę dymków, niskim altem orzekła: