Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/140

Ta strona została przepisana.

— Jestem siostra pana Uzbeckiego — skłamała zuchwale. — Przyjechałam ze wsi i chciałabym się z nim zobaczyć.
— Pani będzie łaskawa! Wprawdzie obowiązki odźwiernego w tym domu nie należą jeszcze do mnie, niemniej, o ile można sprezentować jakiś piękny widok, zawsze chętnie młodym damom służę...
To rzekłszy, otworzył napół oszklone drzwi ciemnego pokoju, zapalił światło i dworskim ruchem dużej, grubej dłoni ukazawszy Cesi na jakiś kłębek szmat napół zagrzebanych pod kołdrą na łóżku, rzekł:
— Voilà! Pani brat!
To powiedziawszy wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Cesia stała chwilę w pokoju, jak nieprzytomna.
Z jednej strony na łóżku ten łachman ludzki, to „coś“, którego się naraz strasznie zlękła, a z drugiej buchające z ulicy światła lamp łukowych, wrzask i ryk życia, strumieniami rwącego przez dzikie „canyon’y“, zwane ulicami miasta.
Chory poruszył się na łóżku niespokojnie.
Cesia w tej chwili poskoczyła ku oknu, zamknęła je i spuściła roletę.
W pokoju zrobiło się ciszej.
— To ty, Cesiu? — odezwał się chory. — Więc jednak przyszłaś! Daj mi pić!
Wzięła stojącą na stoliku przy łóżku chorego szklankę z niedopitem mlekiem i ujrzawszy w niej gęste kożuchy, zaczęła je wybierać łyżką.
— Tak, tak! Nigdy ci o tem nie mówiłem, ale wiesz, że kożuchów niecierpię... A skąd ty wiesz? I dlaczego wiesz? I kto ci to powiedział? Ty — mała, biała, śliczna, boska Cesiu! Wiedziałem, że przyjdziesz. Wołałem cię. Mam cały prawy bok rozbity. I łeb rozbity. I tak mi tu strasznie nudno, tak głupio!