Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/150

Ta strona została przepisana.

Uzbecki całe pół dnia strawił z Burkanem na partji szachów. Partja została nierozegrana.
Teraz siedzieli naprzeciw siebie, pijąc mocną i gęstą „à la Turc’a“ czarną kawę i rozmawiając spokojnie, jak wielcy wodzowie po bitwie.
Objąwszy Uzbeckiego za szyję, siedziała przy nim Cesia. Rozumiała dobrze, że jest w Polsce, a jednak teraz, widząc tych dwóch ludzi siedzących naprzeciw siebie, myślała wciąż o Taszkiencie.
Miasto, w którem wychowała się od dzieciństwa i które znała tak dobrze, że mogłaby wyliczyć wszystkie sklepy na jego głównej ulicy, zaczęło jej już tylko majaczyć w duszy jak dawno zapomniany sen. Złożyła głowę swą na piersi męża, na piersi szerokiej i mocnej, w której serce nietylko biło, ale mówiło, jak żywe...
Uzbecki siedział po turecku. Zauważyła, że siaduje tak chętnie i bez najmniejszego trudu. Jego skosnawe oczy, długie cienkie brwi, wydatne policzki i obwisłe wąsy przypominały jej doskonale znane twarze z Taszkientu, Samarkandy, Chiwy i Buchary. Równocześnie była w nim pogardliwa lekkomyślność i wrażliwość z wolą zatajoną, którą szanowała i której bała się, jak zatrutego kindżału. I to robiło go jej drogim.
Uzbecki miał twarz srebrną od księżyca.
Naprzeciwko niego siedział Burkan, z twarzą perskiego książęcia. Jego migdałowe oczy, powleczone łzawą mgłą, były w tej chwili cicho srebrne. Ubrany był jak zwykle starannie i według bulwarowej mody. Cesia jednak patrząc na niego, miała wrażenie, iż ten człowiek jest tylko po europejsku przebrany.
Nad niemi świecił na wysokościach jasny półksiężyc.
— Cóż powiesz o tem, stary chłopie? — mówił Uzbecki, gryząc ziarnka słoneczników. — Wschód,