Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/17

Ta strona została przepisana.

wił Uzbecki. — Takie łagodne światło... Ach, to te drzewa za oknami. To bardzo miłe.
Znowu przesunął się przed nim chudy wyrostek z mętnemi oczami i opuszczoną głupawą dolną wargą.
— Co się tyczy roboty — rozpoczął nagle Uzbecki żywo, jakby broniąc się przed jakąś przykrą myślą — co się tyczy roboty, to widzi pan, panie Owczarek, przecież ja coś robić muszę! Jakże mógłbym żyć bez drukarni! Niepodobieństwo! Od dzieciństwa zrosłem się z drukarnią. Już jako mały chłoptaś z kromką chleba z powidłem chodziłem do zecerni. To pierwsze moje wspomnienie.
Owczarek skłonił się na znak, że rozumie. I milczał.
— Tak. Zatem — może iść na maszynę. Wszystko w porządku. Skryptów niema pan już nic? To dobrze. No więc — koniec.
I znowu ta tępa a bolesna twarz o przygaszonem świetle w oczach i otwartych bezmyślnie ustach. Co to? Te usta ruszają się, jakby z trudem łapały powietrze. A może to tylko taki machinalny grymas? Jest jakiś tragizm w tych niezdrowo szkarłatnych wargach, jest wielki niemy krzyk w tych ustach niewołających, a w tym krzyku drży skarga.
Dusza zbyteczna, tolerowana...
— Czego tu chcesz? Odejdź! — ofuknął wyrostka zecer szorstko.
— A może to ja? — zląkł się Uzbecki. — Ja mam odejść? Ha!
Zielone liście za oknami zaszumiały; łagodnie zafalowało światło w cichej zecerni.
Uzbecki wstał i podawszy rękę Owczarkowi, skierował się ku drzwiom.
— Do widzenia panom — mówił głośno, wychodząc.