Odpowiedział mu głuchy pomruk.
Było coś. Niewielkie — ale było. I niema. Nie ma nic.
Koniec.
— A teraz co?
— Znowu pana wołają do telefonu! Niech pan zaraz idzie. Ja mam już po uszy tych pańskich telefonów. Jestem wdowa, stara i bardzo nerwowa, ciągle wołać pana, to dla mnie ambaras.
— Cóż ja winien temu, że telefon nie jest w moim pokoju, ale w jadalni — usprawiedliwiał się Uzbecki przez drzwi, i narzuciwszy co tam miał pod ręką, na siebie, wybiegł do telefonu.
— I niech mi się pan w negliżu po pokojach nie szwęda, bardzo uprzejmie pana proszę, nie jestem do tego przyzwyczajona. Jestem wdowa, stara i bardzo nerwowa.
To rzekłszy, wdowa stara i bardzo nerwowa uciekła do swego pokoju i zatrzasnęła drzwi za sobą.
— Halo! Tak, to ja. To ty, Misiu?
— Ja. Dzwonię, bo jestem o ciebie niespokojny. Fatalnie mi się dziś śniłeś. Czy cię spotkało co złego?
Z przestrzeni, gdzieś zdaleka płynął stłumiony, łagodny, niemal tkliwy głos, niosący słowa drżące od lekkiego jąkania, jak gdyby nieśmiałe, młode jakieś i wzruszone.
— Czy mnie co złego spotkało? Naturalnie. Jestem doszczętnie zrujnowany. Bankrut! — odpowiedział Uzbecki. — Wszystko djabli wzięli!
Z telefonu doleciało ciche, protestujące „hm“.
— Powtarzam ci — bankrut. Nawet pisemko musiałem zastawić.