— Słyszę. Więc dziś między piątą a szóstą.
— Nie wiem, czy w tym stanie zdenerwowania...
— Halo, Uzbecki. Muzyka uspokoi cię, bądź pewny... Może zresztą będę ci mógł służyć jaką radą... Kto wie, czy nie mam sposobu.
— Halo! Halo!
W słuchawce coś zaburczało, zawiązała się walka między sprzecznemi, nieznanemi głosami, wreszcie wszystko ucichło.
Uzbecki wołał jeszcze jakiś czas na Misia, ale było to wołanie w pustkę. Nikt się nie odzywał.
Miś jest kompozytorem, a z konieczności i recenzentem muzycznym. Jako taki, wojuje bezustannie z różnemi wrogiemi siłami, oczywiście przemożnemi, a uszykowanemi w tak zwaną „klikę“, czyli klan. Dziwnym zbiegiem okoliczności klika ta nosi poetyczną nazwę „Tulipanów“.
Tak się jakoś złożyło, że Uzbecki wpadł między muzykusów i teraz musiał słuchać nietylko sporów i narzekań „mistrzów“, ale także i ich muzyki. To ostatnie nie było przykre, bo każda dusza dzwoniła na swój sposób.
Zresztą Miś miał jeszcze i inne cnoty. Mały, chuderlawy, o drobnej twarzyczce zwiędłej starej baby, z ostremi rysami, bezzębnemi usty i długim śpiczastym nosem, sączący zwolna z cienkich, bladych, zaciśniętych warg napół zniekształcone przez jąkanie się słówka, mistrz ten był właściwie magiem, potomkiem — jak twierdził — wielkiego joga hinduskiego, pamiętającym doskonale kilkanaście poprzednich swoich wcieleń. Dzięki temu w rozmowie powoływał się nietylko na doświadczenie kilku-