Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/38

Ta strona została przepisana.

głość znaczyły tylko dymy pociągów lub rejdy białych gołębi, Uzbecki lubił swój pokój.
A była też jeszcze jedna rzecz, dla której mu się to mieszkanie podobało.
Oto trzecie piętro było bardzo wysokie, tak wysokie, że rosnące wzdłuż jezdni stare drzewa, koronami swemi ledwo, sięgały piętra, znajdującego się poniżej.
To też Uzbecki chętnie wychylał się z okna, wzrokiem mierząc odległość do ziemi.
Wystarczała mu.
— Zginąłbym napewno! — kończył swą myśl.
Dlatego też, ile razy, wychyliwszy się z okna połową ciała, patrzył z góry na pełen czereśni kramik przekupki na dole, uśmiechał się.

Z KIMŻE MAM MÓWIĆ?

W owym czasie był Uzbecki zupełnie sam. Spotykał się wprawdzie z ludźmi, których kiedyindziej byłby uważał za swych serdecznych przyjaciół, teraz jednak widział, że dzieli go od nich coś, czego niepodobna usunąć. Nawet Burkan denerwował go.
Z początku próbował rozbić ten mur niewidzialny rozmową, ale konieczność zagłuszania uczuć nieuchwytnych jeszcze, a najistotniejszych myślami o rzeczach obojętnych, męczyła go. Przestał mówić i został sam.
Miał sąsiada, człowieka nadzwyczaj cichego, jak mu Józefowa powiedziała, zubożałego obywatela z Litwy. Był to twór fizycznie tęgi, ale jakiś wypłowiały, o szarych włosach, szarych oczach i szarej masce, zgrubsza tylko wyrzeźbionej, martwej, stężałej. Człowiek ten stracił żonę i jedyne dziecko — jak się Uzbecki później dowiedzał — przed piętnastu laty i cierpąc od tego czasu na me-