mawiam. Pocichu rozmawiam, bo oni tam i tak słyszą. A właściwie — nie słucha nikt. Ale czasem odezwie się w słuchawce jakiś szmer, bywa, odezwie się głos kobiecy, zaśpiewa w słuchawce tym melodyjnym, kuszącym akcentem warszawskim. Jakby ktoś drobną rączką po sercu pogłaskał... A ja uśmiecham się w ciemnościach i mówię: — Pomyłka, proszę pani! Źle panią połączono! Tu numer nieistniejący! — I znowu siedzę i słucham, jak miasto gada. Z kim-że mam mówić?
Powiesił słuchawkę.
— Tam — telefonu żadnego niema.
Powoli opuścił głowę na piersi.
— A przecie może... może... może...
Był sobie w śródmieściu ogródek.
Mały ogródek, z dwóch stron otoczony murem, z trzeciej strony bawił widokiem na ogrodzony sztachetami bufet, zaś z czwartej strony graniczył z olbrzymim dziedzińcem, wielkim jak rynek w małem miasteczku, a nikomu nie potrzebnym. W środku dziedzińca stało, zupełnie już nie rosnąc, kilka starych, odrapanych, lecz chciwych jeszcze życia drzew, nieznanej bliżej płci ani przynależności rodzinnej, jako że od dołu najeżone były tylko zeschłemi konarami, a liście miały na czubkach, na wysokościach oku ludzkiemu niedostępnych. W pasiastym cieniu tych skamieniałych ze starości drzew biegała z głośnym bekiem brudna kózka, szczypiąc ubożuchną i prawdopodobnie mdłą jak sadzę trawkę, rosnącą między kamieniami, któremi wybrukowany był dziedziniec, a które dla ich okrągłości wielkim głosem klęli wszyscy, w dzień czy w nocy zmuszeni do wędrówki przez tę okropną pustynię.