Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego uciekacie, oczy? — pytał wzrokiem Uzbecki, zaniepokojony, jakby przykro dotknięty. — Czy skrywacie co? Czy boicie się czego? Kryć niczego przedemną nie potrzebujecie. Nie jestem chciwy cudzych skarbów. Czegóż się możecie obawiać? Czy może zabroniono wam patrzeć? Kto zabronił? Dlaczego zabronił?
Któraś z pań — och, jakże miłe, dystyngowane i pełne dowcipu są damy starej daty! — zaczęła się z nim przekomarzać. Chętnie stanął do tego pojedynku na kwiaty z nieobciętemi kolcami i dał się ranić bezlitośnie, a potem niespodziewanie znowu wparł swój badawczy wrzok w błękitne oczy panienki. Ach, ba! Ani śladu życia. Dwie błękitne groty, puste, zimne, milczące.
Uzbecki potrząsnął głową.
— W tem coś jest, w tem coś się kryje, ale co? Z czem ona nie chce się zdradzić? Co na siedem spustów zamyka?
Zaczął się żegnać z paniami. Panienka podała mu rączkę drobną, ale zimną, mimo iż dzień był gorący.
Uzbecki wchłonął w siebie oczami całą jej postać. Nie wiedział właściwie, jak wygląda, jakie ma włosy, czy jest ładna, czy nie, jak jest ubrana, nie zdawał sobie sprawy z żadnego szczegółu — zrozumiał tylko jedno, a mianowicie: że jest ktoś, wołający o pomoc.
Odszedł.
Niedaleko wyjścia przystanął, aby zapalić fajkę, której przy stoliku pań palić nie chciał.
W duszy uczuł naraz coś, jakby postanowienie. A wówczas zapytał w myśli:
— No, dobrze, ale czemuż wy uciekacie, oczy?
Wyszedł na ulicę.