Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/50

Ta strona została przepisana.

— Rozleniwia — poprawił Uzbecki. — Nie chce się nawet poważnie myśleć. I o czem myśleć?
Burkan zdecydowanym ruchem wytrząsnął popiół z fajeczki.
— Słuchaj stary. Z tobą jest coś niedobrze. Gonisz resztkami, a żyjesz, jak byś miał rentę. Nic nie robisz — zdaje mi się nawet, że wogóle nie myślisz. Co ty właściwie myślisz?
Uzbecki roześmiał się.
— Mogę ci powiedzieć prawdę. Nagą prawdę. Prześladuje mnie — wiesz co?
— Blondynka z kabały?
— Nawet nie myślę o niej. Prześladuje mnie myśl o śmierci.
— Manja samobójcza.
— Manja.
Uzbecki oparł twarz na dłoni i wpatrzył się w księżyc.
— Jest to niesłychanie głupia historja — zaczął mówić po chwili. — Jakże to samemu sobie przygotować pogrzeb? Nie sądź, że jestem głupkowatym melancholikiem. Nie można jednak żyć dłużej, niż się żyje. Zrozumiej. Czuję, jak we mnie wszystko powoli obumiera. Śmierć nie przychodzi odrazu, powoli, przez dłuższy czas kruszy człowieka tak, że kiedy przyjdzie, on jest właściwie już gotów.
— Więc dlatego nie przyjmujesz już telefonów? Dlatego nie chcesz mówić o interesach, dlatego zaniedbujesz wszystko?
— Człowieku, ja czuję, że życie ze mnie wyciekło. Zostało może parę kropel.
— Może jest jaki ratunek?
Uzbecki rozłożył ręce.
— Chłopie, nie wątpisz chyba, że szukałem. Nie widzę nic, prócz tego jednego wyjścia. Jestem ducho-