Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/70

Ta strona została przepisana.

— Jezus, Marja! — jęknął Uzbecki. — To koniec!
— Szarpałam się z nim, jak wściekła, broniłam się, bił mnie po twarzy, walił pięściami rzucał na ziemię, kopał, ale ja zrywałam się wciąż i nie poddawałam się. Wtedy on zamachnął się na mnie kolbą. Podniosłam tylko głowę, aby mnie mógł zabić od jednego uderzenia... Zamknęłam oczy i czekam. Kolba nie spada...
— Zlitował się nad panią?
— Nie. Inny jakiś drab wpadł do lochu, wyrwał mu broń i zaczął się z nim szamotać.
— Chciał pani życie uratować?
— Nie. Chciał mnie wziąć sobie... Korzystając z tego, że się biją, uciekłam... Byłam tak pobita, cała we krwi, wyczerpana walką, że prawie na czworakach, trzymając się płotów, przemykałam się ku cerkwi...
— Ohydne! — zatrząsł się Uzbecki. — Dość już tego, nie chcę słyszeć! Trzeba zapomnieć!
— O rzeczach złych zapomina się łatwo, ale nie wszystko było tam złe. Tam ja, dobrze wychowana panienka z dostatniego domu, nauczyłam się ciężko pracować fizycznie, poznałam życie...
— Jakie życie! — z pogardą rzucił Uzbecki.
— Prawdziwe, bez maski, bez kłamstw. Potem wróciliśmy znowu do Taszkentu.
— Z ojcem?
— Nie. Ojciec zaraz po wybuchu rewolucji wyjechał do Ameryki.
— Jest pani z nim w kontakcie?
Panna Cesia zmieszała się i zaczerwieniła zlekka.
— Nie — odpowiedziała po chwili niepewnie. — Ojciec zachorował we Władywostoku, a potem — zaginął. Nie wiem, co się z nim stało.