Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/71

Ta strona została przepisana.

— Aha! — kiwnął Uzbecki porozumiewawczo głową. — Cóż dalej?
— Do Taszkentu jechaliśmy przeszło miesiąc, w zimie, w nieopalanych wozach towarowych... Od tego czasu patrzeć nie mogę na pociągi.
— Ja mieszkałem w wagonach pół roku — wtrącił Uzbecki.
— Więc znowu tułactwo, bieda, głód, ciężka praca, wieczny strach, wieczny niepokój... Byłam nauczycielką rosyjskiego języka, uczyłam Sartów. Miałam w swej klasie pięćdziesięciu półdzikich dryblasów od lat siedemnastu do pięćdziesięciu... Niebardzo palili się do tej nauki, ale przecie umiałam sobie z nimi poradzić. Pracowałam w różnych biurach. Wreszcie nie mogłyśmy już z mamą wytrzymać i uciekłyśmy do Polski, wierząc, że nam tu będzie lepiej... — Tu panna Cesia westchnęła.
— No?
Uzbecki zapytał z niepokojem. Panna Cesia nie odpowiedziała. Opuściła głowę na piersi i milczała. Wspominała dni, kiedy wyczerpana długą podróżą, leżała, rozkoszując się takiemi przysmakami, jak pszenne pieczywo lub czekolada. Przypomniała sobie, jak źle, niegościnnie i niechętnie ją, zbiedzoną i ledwo żywą ze zmęczenia młodą panienkę i matkę, starowinę, wracającą „Na Ojczyzny łono“, przyjęła rodzina. A potem znowu tułaczka z resztką biednego mienia, od domu do domu i beznadziejne szukanie posady i wyrabianie sobie dokumentów, Bóg wie komu i na co potrzebnych, wystawanie w „ogonkach“, bieganie za groszem, bezustanny palący niedostatek i tyle, tyle gorzkich upokorzeń, a nieraz brutalnej bezwzględności. Czy ma temu dobremu, mimo dzikie zawracanie oczami, dobrodusznemu, nieznanemu człowiekowi wyznać, iż za wielką łaskę musi poczytywać, że matce jej pozwolono sypiać w kuchni? I że