Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/73

Ta strona została przepisana.

nie przedział na głowie, wytarł twarz napudrowaną bibułką, chrząknął kilka razy, aby zrzucić z płuc flegmę, skontrolował paznokcie, skrzywił się niemile, przyglądając się pękniętemu butowi, wysunął mankiety, obciągnął kamizelkę i zwróciwszy się do Uzbeckiego, zapytał:
— Czy nie bardzo znać mi na mordzie, że się wczoraj goliłem?
Uzbecki zapewnł go, że nie. Mistrz jednak niedowierzająco musnął się po twarzy wierzchem dłoni, a potem poklepał się po policzkach.
Otwarłszy obwisłą w zawiasach, zgrzytającą przeraźliwie furtkę, weszli do ogrodu.
Obszerna biała willa, otoczona ze wszystkich stron sosnowym lasem, i ogrodem pełnym kwiatów i truskawek, urządzona była wygodnie i kulturalnie. Miła była bibljoteka, z szafami pełnemi doskonale dobranych, wartościowych książek. Bardzo miły był obszerny salon z szerokiemi angielskiemi oknami wychodzącemi na las, od którego bił teraz ciepły blask brunatnych pni i silny, balsamiczny zapach rozgrzanej słońcem żywicy. Dopoki wszyscy goście się nie zjechali, a miał się tu właśnie odbyć wielki turniej muzyczny kompozytorów — wtrącała się do rozmowy melodyjnem pogwizdywaniem, ukryta w lesie wilga, która jednak później spłoszona dźwięcznemi gromami fortepianu, umilkła a prawdopodobnie przeniosła się, słusznie zresztą, w spokojniejsze miejsce.
Obiad podano w oranżerji, niewykończonej jeszcze i pustej. Pachniało tam świeżem wapnem, fermentającem winem owocowem, którego pękate beczki stały pod ścianami, i truskawkami czerwonemi i wieikiemi, jak pomidory, a których piramidy wszędzie się widziało. Od czasu do czasu, pogrążone w rozmyślaniach beczki nieprzyzwoitemi odgło-