Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/90

Ta strona została przepisana.

mi i rozczesanemi w rozdział długiemi włosami, ta głęboko wyryta maska wielkomiejskiego zepsucia moralnego, także nie... A więc kto, kto?!
Zacisnął pięść, przypomniał mu się okrutny, piekący krzyk Cania:
— Il nome! Il nome!
Niema nazwiska.
Czyżby nie było człowieka?
Uzbecki puka do jeszcze głębszych drzwiczek w podziemiach swojej świadomości.
Jest jakiś cień, z pewnością jest, on go pamięta.
Rano Cesia przychodzi do biura prosto z domu, popołudniu idzie na obiad do domu, wieczory spędza w „Ogródku“ — rzadko kiedy w kinie lub teatrze, skutkiem czego jeśli się z kim spotyka, to tylko w „Ogródku“.
— Trzeba zrobić wywiad na miejscu! — postanowił Uzbecki, który od pewnego czasu rzadko już do „Ogródka“ zaglądał.
Przyszedł i przysiadł się do stolika panny Cesi, która siedziała w liczniejszem towarzystwie. Naraz zaczął padać deszcz. Towarzystwo przeniosło się na salę, tylko Cesia chwilę jeszcze z nim siedziała.
Naraz stanął przed nim jakiś młody, szary człowiek. Uzbecki znał go — powierzchownie.
— Idzie pani na salę? — zapytał młody człowiek.
— Zaraz przyjdę — odpowiedziała łagodnie panna Cesia.
— Proszę, niech pani przyjdzie zaraz, mam do pani interes, a muszę wkrótce iść; chciałbym pani coś powiedzieć.
Słowa były niby uprzejme, ale drżał w nich ton jakby władczy. Treścią ich właściwie było: — Chcę, żebyś przyszła.