Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/104

Ta strona została skorygowana.

— Dlaczego?
— Zawsze się w śmieciach grzebiesz!
— To „śmieci?“ Widziałeś ty taki śmieć?
To mówiąc, podniósł jakąś szmatę i potrząsał nią przez chwilę triumfalnie w powietrzu.
— Sztandar z tej spódnicy chcesz zrobić?
— Nie, bracie, my ją zjemy! Popatrz, jaki śliczny jedwab, jaki gęsty. Dostaniemy za tę spódnicę najmniej sto rubli od Tatara. Za mniej nie dam! Jakto? Taka piękna suknia za sto rubli? Moja żona ma głowę na karku, nigdy nie kupowała bezwartościowych rzeczy. To się nam teraz przyda. Mądra kobieta!
— Jak ty wyglądasz! Jak kanalarz! Ręce aż czarne od pyłu! Nie mogłeś sobie na jutro rano tej przyjemności zostawić? Siąść niema gdzie.
— Nie wiesz, że nam ten pokój wypowiedziano?
— Kto? Co?
— Władze sowjeckie zarekwirowały połowę hotelu. Marynarze się tu sprowadzają.
— I gdzież my się teraz podziejemy? Teraz rozumiem, skąd ten ruch na korytarzach! Gdzież to wszystko pójdzie!
— O takie drobnostki oczywiście nie dba rząd, złożony głównie z włóczęgów, którzy trzy czwarte życia przespali w podmiejskich gajach. Ale my to przetrzymamy. Uczyliśmy się tego w swoim czasie napamięć. Nic się nie bój! Ze mną jesteś. Wszystko będzie dobrze. Mamy pokój.
— Gdzie?
— W tym samym hotelu, w suterenie. Ciemny i może trochę wilgotny, ale obszerny i nawet nieźle urządzony. Przez okna — pod sufitem, uważasz?