Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzież leziesz jeden z drugim? — wołał w duchu, krzywiąc się z niesmakiem. — Żadnego porządku niema! Co za hołota!
— Towariszcz! — błagał ktoś, uczepiwszy się ramy wybitego okna w drzwiach już zatrzaśniętych. — Towariszcz! Cztery doby już czekam tu i do pociągu dostać się nie mogę. Wciąż — „miejsca niema!“ Puść mnie!
— Jakże ja ci miejsce zrobię, kiedy go niema?
— A ty, wszystko jedno, posuń się troszeczkę!
— Gdzie ja ci się posunę, duszo boża?
— Gołubczik, odrobinkę — a posuń się! Już ono się zrobi, miejsce, nie bój się, a to, mówią, ostatni już pociąg może... Hermaniec, mówią, idzie, w plen jego przeklęty popadnę...
— O, a tobie zaraz już i „Hermaniec idzie!“ Fu, ty czort, łżesz i grzech na duszę bierzesz, żeby cię tylko wpuścić. No, chodź, zobaczę ja, gdzie ty to miejsce znajdziesz.
Drzwi otwarły się. Wsunął się przez nie tobół. (— Pewnie rzeczy, zrabowane w którymś z rozgromionych dworów naszych! — pomyślał Zaucha). Za tym tobołem wepchnął się drugi, żywy, w żółtym szynelu, i tam, gdzie, zdawało się, igła już zmieścićby się nie mogła, znalazł przecie miejsce szeroki, barczysty żołnierz ze swym pakunkiem.
Scena ta powtarzała się co parę minut. Zaczynał ktoś skomleć pod oknem — odpowiadano mu niechętnie, odmownie, czasem okrzykami głośnego protestu, ale przecie po jakimś czasie drzwi się otwierały, nowy pasażer z westchnieniem radości i wdzięczności wciskał się w ciasny, zatłoczony korytarzyk, wymieniał z drugimi kilka ostrożnych, nic nie zna-