Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

Jakże wzdrygały się na myśl o wspólności kobiet te damy, których łóżka znała „cała Twerska“, jakże dowcipnie krytykowały rewolucję, jak biegle i wyniośle rzucały mało dźwięcznem słówkiem „chamy!“
Chodzili do aktorek, deklamatorek, śpiewaczek, śpiewaków, malarek — zbierali na licytację amerykańską fanty, urządzali wieczory autorskie, nieraz całe noce spędzali na dekorowaniu lokalu kolorową bibułką i wycinankami i istotnie coś się tam czasem udało i kilkaset rubli wpadło do kieszonki wiecznie potrzebujących golasów. Można było znowu czas jakiś chodzić spokojnie na obiady do „Koła Pań“, można było pić po cztery czarne kawy po obiedzie, kupić trochę papierosów, chałwy do herbaty i jakiś bochenek chleba.
A mimo to Zaucha czuł, że nie on Chrobaka, lecz Chrobak jego potrzebuje. W oczach, w głosie, na twarzy tego człowieka, tak rozpraszającego się w tysiącznych pomysłach i poczynaniach, był jakiś cień. Zdarzało się, że, kiedy gadał — po swojemu bezmyślnie i nieporządnie — naraz zaciął się tak, że milkł najzupełniej i tracił kontenans. Nieraz zapominał, do czego zmierzał, co chciał powiedzieć, zwykle jednak, niewiele sobie z tego robiąc, wykręcał pirueta i mówił o czem innem. Bywało jednak, że wprost niemiał i Zaucha podejrzewał, że to głos odbiera mu myśl jakaś, nurtująca go wciąż, zagłuszana przez niego głośną, chaotyczną działalnością, ale która przecież wybija się czasami ponad wszystko, z czarnych odmętów wychyla się twarzą straszną jak Meduza i przerażeniem ścina krew nadaremnie uciekającego przed nią.