Zdjęła go niezmierna litość nad Chrobakiem.
— Nie bogaty on był, powiedzmy, ale przecie okradziono go z ostatniego złudzenia! I jakże tak można? Cóż warte to wszystko? Człowiekowi zrobiono niepowetowaną krzywdę...
Szedł Zaucha ulicą, a we wspomnieniach przesuwały się wszystkie te rzeczy złe, niskie i nikczemne, o których wiedział wprawdzie i które potępiał, z któremi nie walczył, bo go osobiście nie dotyczyły. Cóż, zdrada jednej kobiety, o co robić takie historje? „Jedna kobieta“ — ale dla tego człowieka jedyna — a czy naprawdę jedna? Toż w takim razie myślmy dalej — jeśli jednej wolno, wolno wszystkim. W takim razie gdzież jest rodzina? A jeśli niema rodziny, to co znaczy — dom? A wówczas — co znaczy „moje dziecko“ i wogóle, czyż nie wszystko jedno, czyje dziecko? Ale w takim razie poco budować dla jakichś przyszłych pokoleń, poco zdobywać coś dla czegoś, co nie istnieje, dlaczego nie żyć dla siebie, czemuż trzymać się praw wewnętrznych? I czy nie wszystko jedno wówczas czy caryzm, czy bolszewizm? Wogóle... Zginęły instytucje, ale pozostały ich przestarzałe funkcje i przywileje... Cały splot nikomu niepotrzebnych kłamstw, zwanych konstrukcją życia społecznego lub narodowego, a polegających właściwie na żerowaniu stadowem...
— Człowieku słaby! — wołał głos w głębi duszy. — Nie rzucaj kamieniem potępienia! Za podłość i małość braci daj-że własne bohaterstwo, człowieku słaby!
— Tak jest, słaby! — odpowiedział w duchu Zaucha. — Słaby jestem i zmęczony, wygnaniec bez domu i prawa, zagnany, zmordowany. Z pokolenia
Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.