w pokolenie dziedziczę tułaczkę i mękę. A kiedy upadam pod brzemieniem wątpliwości i znużenia, słaby, bo człowiekiem tylko jestem, wołam o dłoń pomocną, o chleb, o promyczek bodaj światła... I cóż mi z tego, że wszystkie cnoty są w duszy mego narodu, gdy równocześnie są w niej też wszystkie zbrodnie i grzechy!
Świat był pełen grząskiego, obrzydliwego błota, po którem ślizgali się biegle ludzie, z minami apatycznemi i przyczajonemi.
Popiołki pod wskazanym sobie adresem Zaucha nie znalazł. W niepozornej willi zastał kilku zaspanych drabów, snujących się po ogołoconych prawie doszczętnie z mebli pokojach, zaopatrzonych jednak w karabin maszynowy i parę skrzyń z amunicją i granatami ręcznemi. Rozkwaterowani tu ludzie należeli do partyzanckiego oddziału samarskiego, w Moskwie byli od niedawna i stosunków zupełnie nie znali. Gdzie się podziała grupa, która przedtem „osobniak“ zajmowała, nie wiedzieli, nie słyszeli nawet o jej istnieniu.
— Idźcie do „Domu Anarchji“ na Małą Dmitrowkę i rozpylajcie o Miszę — radził mu jeden z nich, jednooki, ospowaty drab w wysokich, po kolana sznurowanych trzewikach, w spodniach marynarskich i w półkożuszku — Misza wsio znajet.
— Jaki Misza? Jak jego „familja?“
— „Familji“ nie potrzeba. Prosto — Misza.
Szukaj-że tu — Miszy!
Nie było innej rady, jak tylko chodzić od jednego „fortu“ anarchistycznego do drugiego i dopytywać się.