Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

mienną klatką schodową, ozdobioną przepiękną, wielką, czarną, starą wazą chińską. Zameldowany towarzyszowi Gorbowowi, przeszedł przez gabinet z ciężkiemi, ciemnemi krzesłami i szafami bibljotecznemi — i westchnął, zauważywszy, że ktoś gospodarował w nich i poodkładał nabok wybrane przez siebie dzieła. Stosy ich leżały na wielkiem biurku, na ziemi.
Zaś w przylegającym do gabinetu saloniku aż jęknął. Było to istne, maleńkie muzeum przecudnych chińskich i japońskich „panneaux“, niezrównanych, szangajskich haftów na jedwabiu, cacek, rzeźbionych w kości słoniowej, złotych wyrobów z Kioto, bezcennych bronzów i innych delikatnych, rzadkich wyrobów Dalekiego Wschodu.
Gorbowa zastał w majestatycznej, trochę ciężkiej jadalni w gotyckim stylu. Siedział na końcu stołu, rozmawiając ze starym, widocznie przymilającym mu się Chińczykiem.
— Charaszo! — kończył z nim rozmowę anarchista. — Wy się nad moją ceną namyślcie, bo ja nie ustąpię ani kopiejki, a jeśli nie dacie, sam tu palarnię opjum założę... Wot intieresno! — dodał, zwracając się do Zauchy, jak do starego znajomego. — Okazuje się, Kitajcy w Moskwie mają palarnie opjum... My podczas jednej eksproprjacji natrafiliśmy na znaczniejszą partję opjum... Ładne pieniążki teraz zedrzemy... W czem dieło, towariszcz?...
Więc Zaucha znowu przedstawił swą sprawę.
— Popiołka? — zamyślił się Gorbow. — Takiego nie znam. Swoich ludzi — a mam ich tu do stu — znam wszystkich. „Kliczki“ jakiej niema?