Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

dua zagadkowego wyglądu — prawdopodobnie „paserzy”.
Kierował temi pracami młokos jakiś z bladą wychudłą twarzą, o przebiegłym, frantowskim wyrazie, ozdobioną długiemi, spadającemi mu na czoło lokami.
— Papiołka? — pytał, ogryzając paznokcie i badawczo zpodełba przyglądając się gościowi. — Takiego u nas niema. Co robimy? Sami widzicie. Tu tyle drogocennych rzeczy, że koniecznie należy je usunąć, ukryć w bezpiecznem miejscu. Inaczej — jedna bitwa, jeden granat — i wszystko się poniszczy...
— Da, wy prawy, towariszcz! — niezadowolonym, gderliwym basem zahuczał szamoczący się z jakąś komodą „sołdat”. — Ani baterji gdzie schować, ani jej zamaskować nie możesz, szrapnel przepada w dachach, granat tylko rogi domów obija... Prosto plunąć na taką robotę...
Dziękując Bogu, że swego dawnego przyjaciela nie zastał przy tej robocie i w tej bandzie, Zaucha powędrował dalej. W jednym klubie wzięto go za kogoś, który miał dać właśnie oczekiwane i zapowiedziane informacje o jakimś magazynie jubilerskim, w drugim trafił na dość podejrzaną rozmowę w języku złodziejskim, w trzecim zastał kilku swarzących się wąsaczy, z których jeden właśnie dobitnie mówił:
— A ja za Nikołaja strielał, za bolszewików strielał i jeszcze strielat' budu!
Aż nareszcie szczęście dopisało mu.
Przez parę dni krążył dokoła ukrytej wśród domów willi, w której podobno siedzibę swą założyła grupa „Uragan”. Jak wszędzie, tak i tu war-