Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

tował obwieszony bronią żołnierz „czarnej gwardji“, dziwnie jednakże małomówny i nieprzystępny. Żadnych informacyj warta udzielić nie chciała, do wnętrza nie wpuszczała nikogo.
Dom w dzień spał.
Zaucha próbował wszystkich możliwych sposobów — napróżno! Wałęsając się po ulicy tam i napowrót, zauważył za szybą małego kramiku zwiędłą, ściągłą, surową twarz staruszka, obserwującego go bacznie i ciekawie. Postanowił pociągnąć go za język.
Starowina zrazu oczywiście nie chciał nic mówić, kiedy jednak Zaucha zwierzył mu się, iż nie jest anarchistą, a tylko chce przyjaciela swego ze szponów szatańskich wydostać, kramarz zmiękł.
— Przyjdźcie wieczorem! W dzień oni śpią albo też niema ich. Ale w nocy — dom się budzi. Aż łuna bije ze wszystkich okien. Co oni tam w nocy robią — niewiadomo. Różnie ludzie mówią. Tu są tacy, co tam u nich, przeklętych, bywali... Oni, jak przyjechali i willę zajęli, wszystko rozdali biednym od ubrań byłego właściciela domu począwszy, a na stołkach skończywszy. Lud chciwy, wiadomo, rzeczy rozebrali, pochowali, a teraz czekają, kiedy oni na drugi jaki dom ruszą i dlatego — kłaniają się im, szacunek im okazują... Mówią: oświecają lud, uczą. A po mojemu — djabłu oni się kłaniają. Wstąpcie wieczorem — sami zobaczycie.
Istotnie, w nocy dom gorzał od blasku i świecił, jak olbrzymia latarnia.
Tym razem straże przepuściły Zauchę bez trudu. Niemniej zbrojni członkowie klubu, rozstawieni po