Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/128

Ta strona została skorygowana.

Kiedy Zaucha wyszedł wreszcie z willi Titowa — bo właśnie w siedzibie tego fabrykanta sukna zagnieździł się „Huragan“ — była już późna noc. Jak zwykle szedł bulwarami, gdzie najmniej spotykało się ludzi. Śnieg skrzypiał pod nogami, gwiazdy świeciły, a odbita śniegami zamarzniętemi ich błękitnawa poświata tliła się przy ziemi. W ciszy nocnej nerwy Zauchy zwolna uspokajały się. Błazeńska farsa dnia zgasła, zaczęła się rozpływać w powietrzu, myśli zwijały się i zwolna ściągały w głąb duszy.
Nagle w oddali trzasnęły strzały karabinowe i w powietrzu jęknęło kilka kul. Zaucha narazie nie zauważył tego, kiedy jednakże w chwilę później zdumiony podniósł głowę, strzały naprzeciw niego sypały się już jak groch, a powietrze śpiewało żałosnem pogwizdywaniem. Równocześnie zahuczała kanonada i poza nim.
Nie widząc nic i nie wiedząc, co się dzieje, Zaucha, po chwili osłupienia, skoczył za szeroki pień niedalekiej sosny. Kule gwizdały wciąż. Ktoś gdzieś krzyknął i pobiegł.
Bulwary były zupełnie puste.
Wtem po jednej stronie pojawiły się rozżarzone do białości latarnie samochodu, zaś z drugiej strony poczęły szeroko rozciągniętym łańcuchem biec ku niemu jakieś cienie. Łańcuch czasem pryskał ognikami. Jeden po drugim coraz bliżej trzaskały strzały. Cienie przybliżały się, biegnąc co tchu w piersiach. Ogromne, czarne widmo, sadząc, jak jeleń, wielkiemi susami, przemknęło niedaleko sosny, za którą skrył się Zaucha. W rękach tego widma coś szczęknęło, cień stanął na mgnienie oka i bryznął strzałem, a potem krzyknął rozkazująco po polsku: