Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

były cienkie, nieledwie przejrzyste nozdrza, podłużne, czarne oczy stały się aksamitne i błyskały z jakichś otchłannych głębin dwiema dalekiemi, srebrno — błękitnemi gwiazdkami. Rozkwitła rozkoszą, gorąca i rozjaśniona.
Ale po twarzy jej, pod złocisto-atłasową skórą, teraz falą krwi zróżowioną, pełzał malutki, okrutny, jadowity uśmieszek — niby żmija wśród kwiatów.
Z pełnych jej, nagich ramion, żółtych a silnych jak dwie kolumny, po obu stronach omdlałej głowy mężczyzny, wpartych w wyszywaną poduszkę, czarny, lekki tiul zesunął się i chmurką ciemną opadł na małe dłonie o zakrzywionych, cienkich palcach, pieszczotliwie — drapieżnym ruchem drapiących gładki, szeleszczący jedwab ostremi, różowemi paznokciami. Połyskujące złotem i ogniami pierścieni, te małe, niespokojne, ruchliwe ręce były niby dwa świetne skorpjony, skradające się ku bezbronnej i bezwładnej głowie.
Pokój, oświetlony jedyną, stojącą w kącie lampką elektryczną, przyciemnioną naddartym abażurem z wzorzystego jedwabiu, tonął w mroku, który rozcinało kilka białych, bezwzględnych promieni, tryskających przez szpary w materji. Ale promienie te, do rozciągniętych, złotych strun podobne, dźwięczały tylko cichutkiem lśnieniem w powietrzu, gasnąc w ogromnych, prawie czarnych skórach niedźwiedzich, rozpiętych na ścianach pokoju. Nieliczne, najniezbędniejsze, ciężkie, ciemne sprzęty zgęszczały cień, w którym jednakże przywykłe do zmroku oczy widziały dobrze.
Było zupełnie cicho. Tak cicho, jak tylko może być w „opancerzonym” pokoju bogatego samotnika,