Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

Uderzyło w nią dwoje wielkich, mocnych, czarnych oczu.
— Nie lubię, jak leżysz z zamkniętemi oczami. Nie wiem, co wówczas widzisz. Wstrętne to, że wy za miłość, którą kobieta wam dała, syci jej pieszczot i pocałunków, uciekacie od niej duszą, niewiadomo dokąd. O czem myślałeś?
O niczem — rzekł mężczyzna, nie odrywając od niej oczu, patrzących nieruchomo, bez drgnienia.
— Z pewnością idyliczne wspomnienia z dzieciństwa... Wypuszczony ze spodni ztyłu „frajtak“ brudny, motyl drgający na szpilce, napół ukamienowana żaba i zabawa w wesele z jakąś małą dziewczynką w krzaczkach — o, jakież to słodkie! Nie wypieraj się... Miałeś taką cielęco-sentymentalną twarz...
— Nie mam idylicznych wspomnień z dzieciństwa! — twardo odpowiedział Popiołka. — Nigdy nie byłem dzieckiem.
— Haha! To tak, jak ja... Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek była panną...
— Tak mówisz? — ożywił się Popiołka. — A jednak to musi być smutne... Któż był winien?
— Nie wiem... Dzieci, może psy... Wychowywałam się na podwórzu... A wiesz, o czem myślałam, kiedy miałeś oczy zamknięte?
Spojrzał na nią bez większej ciekawości.
— Obraziło mnie to uciekanie myśli ode mnie — śmiała się kobieta — i pomyślałam, że gdybym się chciała zemścić, gdybym chciała ukarać, to mogę — włożyć ci wprost w usta rewolwer i strzelić... Pomyśleliby wszyscy, że to samobójstwo, a ja... ja byłabym świadkiem!
Zaśmiała się cicho, jakby z radością.