Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

W oczach Popiołki błysnęła pogarda, jego grube wargi wydęły się lekceważąco.
— A pomyślałaś ty, Agnes, kiedy o tem, — mówił, patrząc na nią zimno i nieledwie wrogo — że mogłabyś z tego pokoju nie wyjść? Ja nie potrzebuję na ciebie rewolweru...
Wielką, ciężką dłoń położył jej na karku.
— Zaś na podwórzu miejsca dużo, aż za dużo dla takiej małej kobietki, jak ty...
— Byłbyś do tego zdolny?
— Ja jestem do wszystkiego zdolny...
— Mówiłeś tyle razy, że kochasz mnie...
— A ile razy ja własnemi rękami zburzyłem to, co w najwyższej miłości sam stworzyłem? Kawałami rwać i szarpać swą miłość, to dla mnie, artysty, nic nadzwyczajnego... Prometeusz i sęp, szarpiący jego wątrobę — to ja. Daj mi wódki!
— Gdzie masz?
— W kasie ogniotrwałej... Otwarta... Tam są dwie szklanki...
Agnes zsunęła się z otomany i stojąc przy nim, poprawiała rozburzone włosy. Ramiona jej, podniesione do góry, w dwa silne, ciemne trójkąty ujęły jej głowę, otoczoną jakby czarną glorją.
Popiołka uniósł się na otomanie i oparłszy się na łokciu, pół leżał, a pół siedział. Wyprężyły się potężne jego piersi, a rękaw sukiennej „gimnastiorki“ obcisnął się na ramieniu, którego muskuły wystąpiły wyraźnie.
— Znakomicie nadajesz się — na sarkofag! — uśmiechnęła się znów Agnes. — Jakbym cię widziała białego, pod cyprysami, w blasku księżyca... Gdzież ta wódka?... Z chęcią się napiję — jeśli nie „chanża“...