Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

meru głupich spiskowców, których okradasz i sprzedajesz „czerezwyczajce”... Szpiegujesz nas... No i kradniesz. Kradniesz złoto, kosztowności, które chowasz, jak kruk... Ja cię nie sądzę, co mi tam... Ale cóżeś ty za demon znowu! Gad błotny, nie demon... Jesteś zła, byłabyś zdolna do wszystkiego, tylko że w tej twojej złości niema za grosz siły twórczej. Gryzące nic!
— Może. Może masz słuszność. Może jeszcze nie wszystkie progi przekroczyłam, nie mogłam się jeszcze doświadczyć...
— A czego ty chcesz? Czy wiesz sama?
— Wiem...
— Czego?
Przeciągnęła się tak, że aż jej kości w stawach zatrzeszczały.
— Aech! — ziewnęła przeciągle i białe zęby błysnęły z poza czerwonych jej warg. — Chciałabym duszy poszukać w człowieku... sama... paznokciami, zębami, nożem, szpilką od włosów... Chciałabym ręce opłukać sobie we krwi... Dusze ludzkie, z ciał uciekające, w usta brać... Aech!
— Ścierwo! — bryznął Popiołka.
— Czy uwierzysz? Z tem zasypiam! I to mi się marzy. Widzę się nad żywemi, skrępowanemi ciałami, panią serc, drżących z trwogi, panią oczu, świecących takiemi blaskami, jakich nigdy i nigdzie nie zobaczy... Co za rozkosz patrzeć w te klejnoty żywe i śpiewające, gdy mienią się wszelkiemi blaskami aż do śmierci... Muszę!... Harfy czerwone porobię sobie z ludzi...
Zakrzywiła drapieżnie palce.