Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wydarłabym je razem z uszami.
— I owszem, to w stylu epoki... Ale to potrafi zrobić pierwszy lepszy marynarz kronsztadzki lub obozowy ciura... Gdzież w tem genjusz demona, o ty, mój nędzny djable bez talentu?... Gdyby szło o wielką zbrodnię, może pomógłbym ci bodaj z ciekawości, ale rzezimieszkiem nie byłem. Nie, żebym się tego wstydził... Lecz nie byłem i nie umiem... Spróbuj sama Piotrowskiego ukąsić... Widzisz, na to, aby móc popełnić wielką zbrodnię, trzeba mieć wielki, tragiczny talent... Zbrodnie wymyślają poeci — nie kanalje... Bo to wielka tragedja... A ty żyjesz błotem i podłością, jak wąż...
Przygarnął ją ramieniem.
— Masz rachityczne myśli, wyrodne, brudne namiętności... Jesteś pianą ulicy... Nie rób z siebie szatana... Ty upadlasz — i to mi wystarcza... Przy tobie znowu zaczynam się śmiać, a tego właśnie śmiechu potrzeba mi. Idjotycznego śmiechu podłego bydlęcia... Strzel w kąt koturnami, bądź taką kanalją, jaką jesteś, głupią, brudną, chorą, nikczemną... Nie stać cię na więcej i taka mi się podobasz... Nareszcie to, co jest, nie żaden tam dramatyczny charakter, ale ludo-zwierz żerujący na ulicach... Kamienna dżungla dzikich zwierząt... Łowy... Oho, to jest miasto. To jest rzeczywistość i to jest życie... Chodź, co tam jeszcze masz w zapasie, wyuzdana samico kanałów, piwnic i strychów!... Powinnabyś mruczeć, jak kot, kiedy cię głaszczę... Jakież tam jeszcze plugawe pieszczoty, kapłanko zwyrodniałych pocałunków...
Ręka mu drgnęła, szklanka przechyliła się i złoty płyn wylał się na nagie, ciemne ciało kobiety.