Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

— Możecie iść — mruknął, machnąwszy ręką w stronę czarnej otchłani, w której głębi połyskiwały okna.
Nic nie widząc i nie wiedząc właściwie, dokąd idzie, Zaucha ruszył wprost na światło. Potknął się na jakichś schodach, upadł, dźwignął się i ostrożnie macając schody stopą, stanął przed oszklonemi, podwójnemi drzwiami. Napróżno szukając klamki, zajrzał przez szyby do wnętrza. Ujrzał oświetloną elektrycznie sień, raczej „hall“ eleganckiej willi. Na szaragach wisiały płaszcze, na stole leżało kilka czapek.
Wtem zerwał się wiatr i coś sucho załopotało w powietrzu. Zaucha spojrzał w górę. Wielki, czarny cień zakołysał się w powietrzu, zawahał się i z cichym chichotem zwinął się, jak do skoku — w tej chwili jednak wicher pochwycił go i rzucił gdzieś w górę.
Zaucha domyślił się, że to prawdopodobnie czarny sztandar.
Po dłuższem poszukiwaniu udało mu się namacać dzwonek.
Pocisnął.
Dał się słyszeć przeciągły, głośny jęk, poczem między drzwiami zapłonęła lampa tak, że światło jej padło na gościa.
Drzwi otwarły się.
W „hallu“ przyjął gościa mały, okrągły człowieczek, w skombinowanym kostjumie, z twarzą okrągłą jak cyferblat i ogoloną starannie. Z pod niskiego czoła, zmarszczkami zdziwienia pokrytego, patrzyło dwoje bezmyślnych oczu, pod perkatym,