Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

baranią minę. Jeszcze w szkole zawsze mu profesorowie mówili, że ma gębę zaspaną, baranią.
Zbliżały się głosy stanowcze, mocne, bezwzględne.
— Bolszewitskij komisar!
— Nu jewo!
Głośna rozmowa odezwała się już niedaleko.
Wóz spał.
Ktoś raz i drugi bezceremonjalnie szarpnął drzwiami, błysnęło oślepiające światło latarki. Do wozu wszedł komisarz bolszewicki, wysoki, chudy żyd o jastrzębiej, czerwonej twarzy. Mimo że zachowywał się głośno, nie zwracano na niego uwagi. Nie pytał o dokumenty, przyglądał się tylko twarzom.
— Pokażcie swoje lico! — mówił drwiąco, budząc kogoś. — Chcę się niem porozkoszować. Nu, prędzej! Ja komendant. Nie o łaskę proszę, lecz rozkazuję.
Z górnej półki wychyliła się okropna, obrzękła morda, zaspana, głupia, idjotycznie zdziwiona, a okrutna.
— Wot czestnoje lico russkawo sołdata! — z ledwo dostrzegalną ironją wykrzyknął komisarz. — Nie sliszkom charoszoje no bolszewitskoje! A wy kto?
Trącił jakiegoś zaspanego lub udającego sen jegomościa, zawiniętego w świtkę.
— Mordoczku, pożałujsta, pokażitie!
Pokazała się twarz „burżuja”, pulchna, różowa, gładko ogolona.
— Kak wasza familija? — zapytał ostro komisarz.
— Czyja? Moja? — pytał wystraszony czy zaspany inteligent.
— Czyja? Nie moja, a wasza!